Mamy najpiękniejszą porę roku. Może nie najlepszą, ale z całą pewnością najpiękniejszą w naszej strefie klimatycznej. Być może na plażę już nie pójdziemy, ale za to można oko napaść wściekłymi kolorami, przy których tęcza wygląda jak żałosna wyblakła czarno-biała ilustracja do niedzielnego dodatku Życia Warszawy. Kto ma, ten wyciąga kamerę, zabiera w plener swoje ślubne albo nieślubne Szczęście (jeśli jest w stanie oderwać Je od świecącego ekranu ogłupiacza), a kto nie ma, ten szykuje telefon, który również przy minimum inwencji ze strony operatora, robi nienajgorsze zdjęcia. Takoż, ustawiamy te nasze Lube „na tle” jakiegoś drzewa lub krzaka i uwieczniamy ich konterfekt ziejący feerią barw.
Jednak w Naturze nie ma nic za darmo, oprócz bezzasadnej agresji ze strony bliźniego swego. Piękno świata należy okupić wytężoną pracą dookoła domu. Przecież drzewa z sąsiedztwa zaśmieciły nam podwórko zeschłymi liśćmi i trzeba je zagrabić i zutylizować. W przeciwnym razie ucierpieć może pieczołowicie podlewany i strzyżony trawnik, który przecież musi być zieleńszy od tego obok. No więc dajemy naszej Pięknej Połowicy elektryczną dmuchawę, a sami łapiemy grabie i mówimy: Ty będziesz dymać a ja będę grabić. Będzie społeczny podział pracy, jak w większości cywilizowanych krajów. Jedni dymają, inni grabią.
I nagle konstatujemy, iż w wyniku naszej dymalno-grabiącej działalności na tyłach domostwa zrobiła się gigantyczna kupa liści i trzeba coś z nimi zrobić zanim zerwie się wiatr i wszystko nam z powrotem porozrzuca czyniąc naszą robotę syzyfową. Zatem bierzemy zapałki, a na rozpałkę farfocle zebrane z suszarki od prania, gałązeczki kładziemy blisko i już pali się ognisko.
Nie, nie pora jeszcze na kiełbaski na patyku czy kartofle pieczone w zmoczonej gazecie. To się robi nad żarem i w popiele, a nie na żywym ogniu. Pomagamy sobie dmuchawą (z daleka), żeby się wszystko spaliło jak najszybciej i stopniowo nagarniamy więcej i więcej suszu.
Wreszcie rozejrzawszy się dokoła nie zauważamy już nic, co by nadawało się do spalenia. Teraz dopiero możemy zawinąć grule w gazetę, nadziać kiełbaski na patyki, skoczyć do domu po gitarę… nie, to już nie te lata chmurne i durne. Ogniskowe muzykowanie pozostawmy młodym i pięknym. Kartofle głęboko zagrzebane w popiele dobrze jest przykryć darnią albo lepiej wysuszonym na wiór krowim plackiem. Naprawdę. Tego sposobu nauczyłem się w jednej z wiosek położonej między historyczną Łęczycą a jeszcze historyczniejszym Sieradziem (tak nazwę tego prastarego grodu odmieniał sam Kraszewski).
I teraz do tych pyr i kiełbasek zaimplementujmy mały stakanek czystej wódeczki zamrożonej do konsystencji oleju. Niebo w gębie, byle bez przesadyzmu.
Na drugi dzień w miejscu watry odnajdujemy przepiękny, czyściutki, biały popiół. Aż szkoda go wyrzucać, czy utylizować jako nawóz. Zrobimy sobie z niego mydło.
A mydło sporządzimy tak, jak to czyniła Słowianka z powieści. której i tak nikt nie przeczyta, zatytułowanej Terra Incognita. Ona z kolei przejęła tę sztukę od Celtów, zamieszkujących wśród Wiślan okolice Nidy dwa tysiące lat wstecz z okładem. Spójrzmy jej przez ramię, jak ona się do tego zabiera.
Najsampierw, do kosza wkłada przegródkę uplecioną bardzo gęsto z wierzbowego łyka. Na nią sypie drobne kamyki, na nie trochę piasku, a na to tyle popiołu z ogniska, ile tylko się zmieści. Nad koszem wiesza baryłkę z deszczówką, a pod spodem stawia miskę i pozwala aby woda pomalutku skapywała na popiół w celu wyługowania zeń potasowego ługu. To może potrwać przez całą noc. Aluminiowe naczynia nie są przez naszą Słowiankę użyte z dwóch powodów. Po pierwsze ług rozpuszcza aluminium a po drugie, aluminium wówczas nie było znane.
My w miejsce kosza, baryłki i miski możemy użyć plastikowych wiader, w denku jednego z nich wywierciwszy dużo drobnych otworków.
Rano Słowianka, której na imię Dosia, zlała wodę z miski do dzbanka i postawiła na ognisku, ażeby ług zagęścić. W jaki sposób można sprawdzić, czy ług gotowy jest do saponifikacji (tak się nazywa proces reakcji tłuszczu z ługiem). Otóż metoda jest prosta jak obręcz, takoż podpatrzona u tychże Celtów. Bierze się jajko i puszcza na powierzchnię ługu. Jajko ma się zanurzyć dokładnie do połowy. Jeśli wypływa, trzeba dolać wody (uwaga na oczy), a jeśli tonie, trzeba dalej zagęszczać.
Gdy już uznamy, że ług jest dostatecznie gęsty, ale nie za gęsty, pomalutku wlewamy tłuszcz zwierzęcy lub olej roślinny. I tu musimy dokonać niewielkiej, ale bardzo ważnej dygresji. Smary pochodzenia naftowego nie są tłuszczami, mimo że tłuste w dotyku. Więźniowie obozów koncentracyjnych z desperacji i nieświadomości próbowali konsumować towot i kończyło się to w najlepszym wypadku ostrym rozwolnieniem. Tłuszcz, albo olej, czyli związek gliceryny z kwasami tłuszczowymi to zupełnie co innego niż smary, towoty czy oleje silnikowe. Dosia tego nie wiedziała, ale olej skalny, jak wówczas nazywano ropę naftową, był używany do sporządzania ogni greckich i innych materiałów palnych, a nie do produkcji mydła.
Słowianka utrzymuje mieszankę w temperaturze nieco poniżej wrzenia. Dodaje tłuszcz dotąd, dokąd zawartość dzbanka bąbluje i potem jeszcze trochę w nadmiarze. Uważa na oczy, bo nic tak nie niszczy oczu jak ług. My na wszelki wypadek zaopatrzymy się w ochronne gogle. Saponifikacja, albo jak Dosia nazywa ten proces, zmydlanie, trwa około pół godziny. Dla pewności nie przerywa ogrzewania przez następne pół godziny. Potem powstałe mydło przestudzi, doda jakiegoś ziela dla aromatu i rozleje do drewnianych foremek. Gdy się wyziębi i trochę przeschnie, powstałe kostki postawi na sztorc w przewiewnym miejscu i niech stwardnieją, co zabiera około dwóch tygodni.
W podróży przydatne jest mydło twarde, raczej niż maziste. A przecież bohaterowie naszej opowieści znajdują się w podróży, więc Dosia dodała do zmydlającej się mieszaniny trochę soli. Dziś wiemy, że mydło sodowe jest twardsze od potasowego, ale wówczas bazowano na doświadczeniu.
W tamtych czasach mydła używano przede wszystkim do prania. Do mycia służył piasek, oliwa i gorąca woda w bani. W italskim regionie imperium rzymskiego tkaniny prano w ludzkim moczu, choć w czasach augustiańskich tu i ówdzie pojawiać się mogło i mydło.

To największy wynalazek człowieka, zaraz po odkryciu koła.
Teraz za to mamy detergenty. Inny do wełny, inny do akryliku, inny do bawełny pół na pół z poliestrem. A i do mycia mamy różne galaretki i mazie, do włosów całą gamę specyfików, inny środek do mycia prawej ręki, inny do lewej. Prymitywne mydło to barbarzyński przeżytek. Nieprawdaż.
Ma Pan tej roboty dużo. Ja bym chciała mieć dom.
Lekarze polecają mydła. Jest odwrót od emulsji. Są mydlarnie, gdzie można kupić niezwykłe mydła, krojone, na wagę. Takie mydło to jest ładny prezent dla bliskiej osoby.
Gdzie się Pan podziewa, Panie Piotrze? Serdeczności zasyłam.