(Tekst sprzed 25 lat)

Wieczór wigilijny zaskoczył nas niespodziewanie w tak zwanym środku nikąd. Znajdowaliśmy się na drodze I-10 w odległości około trzystu mil na wschód od granicy Teksasu z Meksykiem. Jak do tego doszło, to jest temat na oddzielną opowieść. Przestój w El Paso, potem jakiś dodatkowy kurs, obyczajna rzecz w dalekobieżnym przemyśle transportowym. Wokół, jak okiem sięgnąć, pagórki porośnięte karłowatymi krzakami juki, czyli szpilecznicy, zanikały stopniowo w zapadającym zmroku. Tu i ówdzie przez drogę przetaczał się gnany stepowym wiatrem kłębek kolczastego chwastu zwany tumblewood. Ludzkiej osady nie widzieliśmy od kilku chyba godzin.
W pewnej chwili wszystko utonęło w purpurowej poświacie, po czym noc nagle zapadła jak grom z jasnego nieba. Jedynie wąski pasek amarantu na zachodzie horyzontu przypominał, że kilka minut temu trwał w najlepsze najkrótszy dzień w roku.
Czterdzieści ton żelastwa leciało jak zwariowane na wschód a szybkością od dawna już nielegalną. Wyliczona energia kinetyczna, jaka dysponujemy w takiej sytuacji zgodnie z regułą: M*Δv = F*Δt daje przy uderzeniu w nieruchomą teoretycznie przeszkodę siłę dwóch milionów kilogramów. Czy istnieje na świecie cokolwiek zdolne stanąć nam na drodze?
Radio donosi, że w domu, w Chicago, śnieg, slizgawica. Tu przyjemny chłodek. Tam polskie rodziny łamią opłatek, ciągną siano spod obrusa, podekscytowana dzieciarnia z góry cieszy się z mozliwości otrzymania pod choinkę kolejnej gry komputerowej, w której strzelanina, pościg, a krew się leje strumieniami, że mozna kryta żabką (Chyła). Nawet ten gruby przygłup – krasnolud, którego Anglosasi ni przypiął ni wypiął ochrzcili imieniem jednego z najwybitniejszych świętych, patrona Rosji i żeglarzy, nie odważyłby się z własnej inicjatywy podarować dziecku takiej makabry, w dodatku z okazji nie jego przecież urodzin.
Czysto polskie tradycyjne dania rybne: ryba po grecku, fisz giefilte po żydowsku, holenderski śledź I japończyk w sałacie, piętrzą się na stołach. Płonie z niezdrowym sykiem gaz w kominku, a elektryczne świeczki swojsko skwierczą na choince, aromat wosku i jedliny pozostawiając wyobraźni. Nad wszystkim unoszą się piskliwie denerwujące dźwięki maszynek elektronicznych świszczące w kółko urywki skocznych amerykańskich pioseneczek sezonowych, jakimi od lat sprzedawcy rzeczy nieotrzebnych wprowadzają biednego jankesa w przedświąteczny amok.
To tam. A tu czarny pas drogi wciągany pod brzuch pomarańczowego Volvo, by zaniknąć gdzieś między rozlicznymi osiami dwóch naczep podskakujących wesoło na każdej najmniejszej nierówności. Ki diabeł podkusił starego piernika, a ściślej dwóch pierników, aby w tym wieku chwytali się jeszcze za fajerkę…
Tabun czterystu trzydziestu koni mechanicznych mruczy sobie rubasznie pod maską wielkości trzydrzwiowej gdańskiej szafy. W tym szczególnym dniu Teksas pustoszeje jeszcze bardziej niz zwykle. Jedynie spóźnieni goście przemykają swoimi pickupami pełnymi prezentów pozawijanych w czerwony papier. A w tylnym oknie niemal każdej furgonetki tkwi sztucer albo dwururka i widnieje napis: “I love my truck”. Fajni ludzie.
Sto pięćdziesiąt lat temu żył tutaj legendarny kowboj, zwany Pacos Bill. Potrafił on złapać na lasso całe stado byków na raz. Umiał okiełznać pod siodło wszystko, co się rusza, włączając kujoty i pumy. Nauczył pieski ziemne kopać doły pod pale na ogrodzenie corralu. W końcu umarł ze smiechu, wyszydzając frajerów, którzy nazywali siebie kowbojami.
Mniej więcej w tym samym czasie w pobliskim klasztorze Alamo, zginęli polscy artylerzyści w liczbie pięciu, oczywiście jak zwykle w sprawie cudzej, za wolność waszą, walcząc mianowicie o niepodległość Teksasu. Wycofując się pod przeważającym naporem wojsk meksykańskich, przetaczali działo aż pod ołtarz i tam w walce wręcz ulegli nawale, odcinając się ręcznie jak generał Sowiński na Woli. Trzeba przyznać, że polegli w doborowym towarzystwie osobistości z USA, jak Davy Crockett, czy David Bowie.
Nie my więc pierwsi i nie ostatni, którzy tracimy zdrowie i zycie na teksaskiej ziemi. Wielka to ziemia, różnorodna i piękna w swej surowości, Miejsca w niej wystarcza dla rzesz, a niektórzy twierdzą, że mozna tu zmieścić cąłą populację świata.
Pierwsza gwiazdka wyskoczyła nagle, a za nią całe niebo zaiskrzyło się od razu całą orgią świateł, niczym wielki tir górala z Kentucky. Czas przełamać się opłatkiem, siano nie tyle pod obrusem, a raczej w steranej głowie, spod okrycia nie można wyciągnąc nawet grzechotnika, albowiem od października wszystkie śpią snem sprawiedliwych, a rybka… cóż, najbliższe miejsce, gdzie można usiąść i choćby symbolicznie przekąsić jakiegoś suma z rusztu, znajduje się ze sto mil przed nami. Przez Houston, słynące ze znakomitej kuchni morskiej, będziemy przejeźdżać dopiero nazajutrz.
Nagle jest jakaś osada. Nazywa się Sonora. Dwie skałki, kilka domków, jakiś kościółek istacja benzynowa, gdzie zaspana królewiczka zatraciła poczucie czasu i rzeczywistości. Jednak uczynnie obdzwania całą lokalną gastronomię, ale staruszek Graham Bell przwraca się w grobie z bezsilnej frustracji. Nikt nie odbiera telefonu. Wszystko jest teraz beznadziejnie zamknięte, za wyjątkiem sklepu z whiskey, zaspokajającego podstawowe potrzeby społeczne.

Jednak w w oddali błyszczy słabą poświatą jakiś budyneczek wyglądający na fast food. Podjeżdżamy i okazuje się, że to Daity Queen, tania jadłodajnia, o statusie niższym chyba nawet od makdonalda. Nawet znajdujemy miejsce do zaparkowania prawie dwudziestopięciometrowego zestawu. Spoglądamy w jadłospis, jest ryba. Z mrożonki, ale jest. Na bezrybiu to i mrożonka ryba. Okazuje się, że kucharz popisał się kunsztem, sporządzając danie, jakiego nie powstydziłaby się dobra nadmorska smażalnia, i to za psie pieniądze. Lokalik niewielki, ale czysty. Zachodzą tu w Wigilię nastolatki, dla których Święta w środku pustyni oznaczają tylko okazję do wrzaśnięcia “Merry Christmas!” do tych dwóch dziwaków, którzy grarmolą się własnie na matke Ziemię.z dwudziestokołowego wehikułu wielkości dwupietrowej stodoły Na kolację przyszła rodzina spracowanych farmerów, któych dzieciaki na bosaka paradują po lokalu. Zjemy rybę z frytkami, funkcję opłatka przejmie spieczona grzanka, a podzielimy się nim juz w drodze.
Opodal na wylocie na autostradę ustawiła się wielka ciężarówka wioząca pewnie sałatę na Midwest. Korzystając ze Świąt, kierowca ze swojego i tak napiętego itenereru kradnie kilka godzin drogocennego snu. My, jako team, prujemy na wschód, aby po drodze do domu zahaczyć jeszcze o Florydę. Dla nas nie ma przerw, jedynie poprzez drastyczne przekraczanie dozwolonych prędkości, możemy wygospodarować sobie wolny czas, co się udaje na długich trasach.
Teraz stepowa, czy raczej preryjna roslinnośc ustępuje stopniowo karłowatym drzewkom i nawet co parę mil mozna zauważyć w świetle reflektorów jakieś ślady obecności człowieka. Zbliżamy się do San Antonio Za chwilę skończy się irracjonalna egzotyka, powykręcane pejzaże Salwatora Dali. Zacznie się ponura cywilizacja, wściekła teksaska architektura szklanych domów odbijających słońce wszystkimi kolorami tęczy. Farewell, Teksasie, za półtora dnia będziemy w domu, gdzie śnieg zmieszany z sola tworzy brudne błoto, gdzie tysiące wyrzuconych choinek już w drugi dzień Świąt zalegają chodniki przed domami, gdzie nerwowi ludzie o martwych oczach nie maja czasu odezwać się do siebie nawzajem, gdzie czas gna do przodu prędzej, niż gdziekolwiek indziej…
Zmiana warty przy kółku, Teraz to ja idę spać.
Wesołych Świąt…
.
Wesolych, Rodzinnych, Zdrowych i Spokojnych Swiat Bozego Narodzenia Wam zyczymy z naszego kata Swiata… a tekst pamietam z poprzedniej lektury… ah to pióro mistrza! Niezapomniane