Orzechy wszelkiego kalibru i autoramentu to prawdziwa bomba odżywcza, niestety, również kaloryczna. Wyjaśniamy, że mówimy tu o orzechach powszechnie uważanych za jadalne, do których nie zaliczamy orzeszków np. koli, za to mak jak najbardziej. Zatem nie używać ich jako przegryzkę do piwa (bardzo, ale to bardzo pasuje), albowiem można zatracić umiar zarówno w jednym, jak i w drugim. Nasza cywilizacja zresztą bardzo skutecznie zarżnęła naturalne walory orzechów, równocześnie znacznie podwyższając ich kaloryczność. Smaży się je mianowicie w lepkich syropach z dodatkiem tłuszczów, a żeby produkt w ogóle przeszedł przez przełyk, posypuje się je grubo solą i pakuje w bajecznie kolorowe torebeczki. Rozdaje się to samolocie, ale ostrzegamy przed spożywaniem, jako iż w ciasnych pokładowych toaletach nie ma pasów bezpieczeństwa, a turbulencje przychodzą bez ostrzeżenia…
Wino natomiast to w miarę niskokaloryczny dodatek do czegokolwiek. Alkohol zawarty w tym napoju w ilości powiedzmy 12 procent (mówimy o winach półwytrawnych i wytrawnych) dla normalnego organizmu niesie nieomal zero kalorii. U notorycznych spożywaczy aczkolwiek, dostarcza ich siedem na każdy gram zawartego w kieliszku alkoholu. Wino posiada wiele ważnych dla zdrowia składników, z których najważniejsze są naturalne reduktory, szczególnie w winach czerwonych, które to substancje wiążą wolne rodniki powodujące nowotwory. Poza tym wino ułatwia trawienie, polepsza cyrkulację w krwioobiegu i podobno pomaga mysleć. Oczywiście, jak ze wszystkim, z dobroci, jakie przewiduje dla nas Natura, należy korzystać w sposób mądry.
Kurczak to samo zło chodzące. Jest tak nafaszerowany hormonami, że konsument kurczaków może nawet zmienić płeć (co w dzisiejszych czasach nie jest uważane za coś niezwykłego, a często owo zjawisko bywa wręcz pożądane). Amerykańscy murzyni zajadają się kurczakami i w większości przypadków są fizycznie zdegenerowani. Nie chcemy tu twierdzić, jakoby kurczak był wyłącznym winowajcą, ale dieta oparta na kurczakach dokłada się wydatnie do aparycji czarnego Amerykanina. Tylko raz na jakiś czas, dajmy na to co dziesięć dni, możemy sobie pozwolić na kurczęcą ekstrawagancję. O ile oczywiście nie odbierze nam apetytu opis barbarzyńskich warunków panujących w kurzej farmie, jak i hodowlanych procedur, którą to relację litościwie sobie darujmy.
Po tym przydługim wstępie, zbierzmy razem wyżej opisane ingrediencje i przygotujmy sobie kurczaka z orzechami. Weźmiemy zatem dorodną sztukę i ostrą siekierkę…
Albo inaczej. Zakupimy sobie niezbyt tłustą tuszkę, uważnie czytając napisy na opakowaniu. Idzie o to, aby nie zawierała osocza eufemistycznie nazywanego rosołem. Bo po co wydawać zielone pieniądze na wodę? Myjemy pod bieżącą wodą i osuszamy. Mrożonego kurczaka staramy się unikać, chyba że sztukę rozmrażania w mikrofalówce mamy opanowaną do perfekcji. Przedłużone bowiem rozmrażanie w temperaturze pokojowej (a także i kuchennej) może ułatwić rozmnażanie i rozwój wstrętnych bakterii o przepięknie romantycznej nazwie Salmonella. Z tym typkiem zdecydowanie nie chcemy mieć do czynienia.
Osuszonego kurczaka nacieramy tu i tam czosnkiem i niewielką ilością soli. Do nacierania nie będziemy używać silnie aromatycznych ziół, jak majeranek, czy oregano, bo te przyprawy mogłyby nam przytłumić delikatną nutę orzechów. Ot, trochę czarnego grubo łamanego pieprzu i zielona pietruszka i na tym poprzestańmy. Jeśli chcemy, aby potrawa byłą przyjemnie słodkawa, dodamy cebulkę podrumienioną na oleju.
Teraz następuje kulminacyjny moment przygotowań. Wytrawni kuchmistrze nadziewają kurczaka surowym ryżem lub kaszą. Ale my, asekuranci, użyjemy do tego kaszy perłowej rozpurchlonej w wodzie (jedna część kaszy na dwie części wody plus trochę i szczypta soli, ewentualnie szczypta curry). Kaszę gotujemy tradycyjnie, pod kołdrą, albo w elektrycznym ryżowniku. Nadzienie chronimy przed współdomownikami, ponieważ jest szalenie smaczne już teraz, przed załadowaniem do drobiowego wnętrza.
I orzechy – najlepsze są pecans, albo włoskie. Ile tych orzechów? Ile uważamy za słuszne – na przykład pół szklanki. Podprażamy je z lekka na patelni (nie za mocno, bo będą gorzkie) i mieszamy z kaszą i cebulką. Dodajemy bardzo niewielką szczyptę gałki muszkatołowej i imbir, także niedużo, żeby nie przygasić orzechów. Mieszamy z kaszą i pakujemy do tuszki, pozostawiając trochę miejsca na pęcznienie nadzienia, coby nam piecyk nie eksplodował zwany szabaśnikiem.
Szykujemy wino w ilości trochę więcej jak pół szklanki. Im mniej wytrawne, tym kurczak będzie ciemniejszy. Najlepsze efekty osiągaliśmy z winem Kalifornia Bożolej. Wstawiamy kurczaka na tacce albo blasze do piekarnika (szabaśnika) rozgrzanego do 350 stopni F, czyli na nasze 175 stopni C. Nie jesteśmy pewni, czy w istocie na nasze, albowiem Fahrenheit był gdańszczaninem, podczas gdy Celsjusz to jakiś zimny Szwed, zapewne niedobitek spod Czętsochowy. Zapomnieliśmy nadmienić, iż kurczaka podlaliśmy kieliszkiem wina i przykryli folią aluminiową, obciskając dookoła krawędzi blachy czy też brytfanki.
Po pół godzinie usuniemy folię i ustawimy ogrzewanie na cykl Broil. Podlewamy sosem, który nagromadził się na dnie naczynia. Potem winem. Dopiekamy, przyrumieniając, a przedwcześnie złotobrązowe części ciała (kurczaka) przykrywamy listkami folii aluminiowej, by uzyskać kolor jak najrównomierniejszy. Kto odważny, może pokusić się o przekręcenie kurczaka do góry brzuchem, albo odwrotnie.
Wreszcie wierzch pieczeni posmarujemy kwaśną śmietaną bądź jogurtem wtedy wytworzy się chrupiąca skórka. Dopieczemy i wreszcie możemy wyjąć z piekarnika. Odczekamy kilka minut i pokroić, albo podzielić j inaczej, stosownie do naszej preferencji.
Teraz dopiero możemy otworzyć z zamka drzwi do kuchni i wpuścić domowników, agłodniałych i oszołomionych kuchennymi aromatami. Modlimy się w duchu, aby dane nam było donieść pieczeń do stołu w stanie w miarę przyzwoitym. Bo musimy być przygotowani na to, ze w drodze do jadalni każdy będzie chciał uszczypnąć kawałek do spróbowania. Jak te piranie…
Młode kartofelki, mizeria, nieco schłodzone półwytrawne wino to tylko sugerowane dodatki. Sosu nie będziemy zagęszczać jak to czynimy w przypadku indyka. Psu nigdy nie dajemy drobiowych kości.
A jeśli nam się nie chce chandryczyć z procedurą jak opisana powyżej, to możemy sobie kurę pokroić, posypać orzechami, podlać winem i piec na głębokiej patelni pod przykryciem. Tyż piknie.
Podobne danie, które nad Loarą zwane jest kok o wę, opiszemy innym razem.
Mama robiła wspaniały tradycyjny, staropolski farsz do kurczaka. Była tam m.in. wątróbka i pietruszka i nie wiem sam, co jeszcze. Od jej śmierci nigdy już więcej nie jadłem podobnego kurczaka. Taki ptaszek z orzechami też może być smaczny, ale pewnie temu tradycyjnemu nie dorówna 😦
O, tak. Wątróbka, rozmoczona w mleku i odciśnięta bułka, jajko, duuużo zielonej pietruchy i sporo pieprzu. Mozna dodać posiekaną i zeszkloną cebulkę. Może być koperek. To samo pracuje w przypadku indyka, ale do kaczki kładzie się farsz trochę inny. A do gęsi Niemcy wkładaja wszystko co mogą znaleźć w kuchni.
Dzięki. 🙂
Może się skuszę i małego kurczaczka tak zrobię. Kasza jęczmienna plus orzechy włoskie. Czy to przepis autorski, Panie Piotrze?
Większośc przepisów, a raczej opisów, to sa przepisy, a raczej opisy „na wpół autorskie”. Do kaszy można wrzucić suszona śliwkę. To zawsze pracuje w każdym mięsie i drobiu. Chciałbym kiedyś sprawdzić, jak smakuje ryba ze śliwką.
Zeby ne ta folia aluminiowa…. nigdy w elektrycznym nie uzywac jej a najlepiej jej i unikac w gazowym. Raz, ze truje, a dwa, ze sie potem wyrzuca – a przeciez sa brytfanny z materialów zdrowych ( porcelana, zeliwo emaliowane, stal nierdzewna, kamionka, szklo zarodporne ) które ani truja ani kosztuja. Wiec? Bez aluminium, pliss.
O, jeszcze w sprawie żeliwa emaliowanego. Gdy na powierzchni naczynia są odpryski albo rysy, nie wolno w nim gotować bigosu ani tym podobnych kwaśnych potraw,
Praslowianie po prostu zagrzebywali gliniane garnki w żarze ogniska. Gline wypalali bez glazury, a polewę zastępowała sól (źródło – informacja od kumpla ze studiów, który skończył technikum ceramiczne. W dzisiejszych czasach wypala sie w piecu muflowym i gdyby użyć soli, całe wnętrze pieca pokryłoby się glazurą.
To samo w aluminium. Nie wolno trzymac kwasnego, a bigos taki jest. Gneralnie, aluminium jest dobre do robienia lekkich drabin, samolotów, wahaczy do samochodów wygodnych, ale nie do gotowania potraw. Gliniane ( bez glinu ) powinny byc ok. Jak zeliwny ma odpryski, to sie robi z niego doniczke i jest ladnie i bezpiecznie, kawalek glazury po zjedzeniu moze porysowac jelita, co nie zawsze dobrze sie goi.
Odpowiedzi i tak nie bedzie, ale zaznacze, ze chce powiado-mnie-tak gdyby cos nowego sie pojawilo
Z uwagi na sytuację osobistą, raczej nie prowadzę regularnej korespondencji ani nawet działalności pro publiko bono, tylko sporadyczną. Być może zmieni się to, ale na dzien dzisiejszy nigdy nic nie mozna na pewno przewidzieć.
Osobiście lubię piec na otwartym naczyniu i polewać co 10 minut, a potem smarować jogurtem, tak jak Babcia uczyła, gdy jeszcze nie było folij aluminiowych. Ale teraz wszyscy pieką w foliach i dziwią się tradycjonalistom (przy stole już się nie dziwią). Wszyscy to wszyscy…
Wszyscy to zly argument, niestety. „Wszyscy” uwazaja, ze Marx chcial dobrze tylko Stalin zboczyl, ze LGBT jest zdrowe i naturalne i ze samochody kupuje sie na kredyt. Zdanie czy dzialania „wszystkich” tylko znaczy, ze spora ilosc osób cos robi lub uwaza, antomiast nie przesadza wcale o tym, czy mysla i czynia dobrze.
nie wyrabiam z tą młodzieżą. To był sarkazm na kanwie kawału „wszyscy to wszyscy, babcia też”.
Cosik misie pomerdalosie… 😦 milego wieczornego
Wychowałem się od urodzenia do dorosłości na komplecie garów z aluminium i nic. Aluminium jako takie jest oczywiście niezbyt cacy, ale przy odpowiedzialnym użydkowaniu (nie myć w alkaliach), warstwa pasywacyjna czyli ochronna ogranicza kontakt metalu z żywnością. Aktualnie jednak nie posiadam w kuchni nic z aluminium, oprócz folii do zakrywania w miskach produktów w lodówce.
Podobno istnieje związek między aluminium i chorobą Alzheimera. Trwają dyskusje, czy aluminium w mózgu powoduje chorobę, czy istnieje w mózgu skutkiem choroby.
Większość kuchni restauracyjnych używa aluminiowych garów i utensyliów i niestety myje w alkalicznych detergentach. Oprócz chińskich, które stosują żeliwne i stalowe sezonowane na szmalcu.
Może kiedyś zbierzemy trochę danych i zajmiemy się obszerniej tematem aluminium w kuchni.
Aluminium GRZANE w wysokiej temperaturze PARUJE. A potem sie je spozywa. Jedno jest gotowac wode a co innego jest przykrywac folia w piekarniku. Ok? Inne temperatury , inne oddzialywnie z tym co pod folia
Daleki jestem od obrony aluminium w żywności. Ale są gorsze trucizny, z którymi mamy do czynienia na codzień.
Na pewno. Unikajmy ich wiec, tych toksyn, z Al wlacznie. Swoja droga, to jakie one sa? 😉
Można zacząć od HFCS zwanym w Polin syropem glukozowo fruktozowym. To się wrzuca wszędzie, nawet do wyrobów mięsnych. O konsekwencjach można sobie poczytać na wykipedji, która akurat w tym temacie przez omyłkę nie uprawia demagogii. Hasło High Fructose Corn Syrup.
U mnie na wsi praktycznie zakazane, ale w Polsce rzeczywiscie truja tym ostro. W USA tez? Co do „wyrobów” miesnych, to raz, ze mozna samemu, a dwa, ze mozna kupic zdrowe u Poloka czy innego nietruciciela co pracuje w soboty ale odpoczywa w niedziele…. mamy wybór
W USA to się właśnie zaczęło. W roku 1980 robiłem za inżyniera w firmie Tri-Clover i mieliśmy prikaz zaprojektować urządzenia do CIP z opcją odkażania przy użyciu gorącej wody dla firm coca cola i innych produkujących soft drinki w związku z zastępowaniem przez nie cukru syropem HFCS. W sklepach lokalnych dostępna jest kokakola z Meksyku wciąż jeszcze z cukrem. Sprawa szkodliwości samej cocacoli to temat na wiele politycznie niepoprawnych rozważań. Produkt jest o wiele szkodliwszy od śladów aluminium w wodzie pitnej, pozostałego po procesie uzdatniania.
Slady Al w H2O mnie nie martwia… natomiast interesujace jest,co w kokakoli jest zlego poza cukrem czy slodzikiem? U nas na wsi nawet ostatnio sa mniej slodkie… milego wieczornego
tablica mendelejewa plus barwnik koszenilla wydobywany z robaków. Ponadto kwas fosforowy dzięki któremu kokakolą dobrze się czyści kible, odkręca nakrętki (Łysiak- Asfaltowy saloon), myje zderzaki samochodowe i czajniczki do kawy. Diet cola nie zawiera HFCSu, ale za to więcej kwasów. Także fosforany dla zapewnienia właściwości buforujących roztworu. To wszystko mozna wyczytać z nalepki. Nie ma czasu na pisanie doktoratu o produktach typu pop.
A czy ten fosforowy jest szkodliwy dla zdrowia? Kwasem zoladkowym mozna by oslepic kogos co nie znaczy ze…. Diet nie pilbym nigdy, bo to gorsze niz szugar…
Pomijając już ten rakotwórczy aspartam (nutra sweet). W żoładku bywa 3% zajzajera, a jak się ktoś wk&^%rwi czytając polskie forumy, to i więcej. Fosforowy w niewielkich ilościach stosowany jest do leczenia pewnych dolegliwości żołądkowych, i jako lekarstwo oryginalna cola została zaprojektowana. Ale lekarstwa nie można pijać codziennie całe życie, w dodatku litrami. Kolejny temat na kolejny kolaborant.
No to zgoda. Szklanka kokakoka raz na tydzien, w wersji z cukrem, bez mieszania 50-50 z pisco czy z rumem zdrowiu nie zaszkodzi. U nas na wsi pije se piskola ( piscola ) czyli koka z 10 do 25% pisco ( lokalne smaczne brandy ) oraz z plasterkiem cytryny – bardzo smaczne. Widac od razyu, ze koka zostala specjanie opracowana aby moeszac ja z pisco, które to sie destyluje duzo dawniej niz koka jest pedzona w USlandii – a oba plyny tworza szlachetniejszy plyn niz kazdy z osobna
Na wszelki słuczaj trzymałbym się z dala od zarówno koki jak i innych pop drinków.