Rozdział siódmy Love Story po polsku

Prosimy taksówkarza, żeby zatrzymał się na placu Navone. Piazza Navone, jak zwykle o północy, tętni życiem. Wykonujemy kilka zdjęć przy fontannie w świetle ulicznych latarni. Przypadkowo poznani Włosi – turyści przybyli z Bolonii, dziwią się, że nie używamy lampy błyskowej. Nawiązujemy rozmowę, potem znajomość i umawiamy się na następny dzień, wiadomo gdzie, w knajpce.

Druga w nocy. Pora się zdrzemnąć. Nasz hotel nazywa sie La Villetta i kosztuje może z piętnaście dolarów za dobę, ale jest w miarę czysty i ma zamykany parking. Recepcjonistka, a zarazem pokojówka i wlaścicielka, dziwi się, że tej nocy nie parkujemy naszej “Fiesty” na parkingu, ale krótko tłumaczymy jej sytuację. Padamy, jak zwykle, nieprzytomni ze zmęczenia i wrażeń, i dopiero około dziewiątej potężne walenie do drzwi budzi nas z nocnego letargu. Przyszedł G. Przyniósł dwie buteleczki gorzkiego jak grzech Campari, ulubionego przez Rzymian porannego drinka. Chłopak w białym kuchennym fartuchu przynosi równocześnie  ze sklepu na rogu trzy naparstki kawy, takiej siekiery, i po chwili jesteśmy gotowi na rozpoczęcie następnego dnia.

Idziemy do ambasady meksykańskiej. Recepcjonistka ambasady życzliwie wysłuchuje opisu naszej sytuacji i mówi: Ależ oczywiście, proszę wykupić bilety na przelot i nie ma żadnego problemu z otrzymaniem wizy meksykańskiej. Tak naprawdę, to jesteście jednym z niewielu narodów, od których wymagana jest ta drobna formalność. Dobrze, Ela powiada, ale jakie są możliwosci uzyskania formalnego ślubu w Meksyku? Ano, nie ma sprawy, idzie się do kościoła i daje się sobie ślub. Proszę zwrócić uwagę na terminologię, “daje się sobie ślub”. Toż to prawda zabójczo oczywista. To nie ksiądz udziela ślubu. To narzeczeni sami sobie wzajemnie ślubują, a ksiądz tylko zapisuje w papierach. Trzeba dopiero wielotysięcznoletniej azteckiej kultury wymieszanej z konkwistadorskim ultrakatolicyzmem, aby z godną Demostenesa logiką uświadomić sobie tę prostą zależność takim barbarzyńcom, jak my, z krainy Eskimosów! Będziemy więc mieli na uwadze również i taką opcję.

Jeszcze pozostała ambasada Kanady. Do tego spotkania trzeba się specjalnie przygotować. Poświęcamy na to resztę dnia. Ela zmienia hierarchię swoich zawodowych zainteresowań. Ponieważ ileś tam lat temu śpiewała w chorze Centralnego Zespołu Artystycznego ZHP pod kierownictwem Władysława Skoraczewskiego, a potem okazjonalnie w chórze Opery Warszawskiej, poda się teraz za operowę artystkę. Taki zawód będzie brzmieć atrakcyjnie dla rządu zdaje się, że kulturalnie rozwiniętego narodu. Konserwatywny zatem ubiór, uczesanie w tzw. “kaczy kuper”, odpowiednie perfumy, spósob zachowania i… próbuj szczęścia, młodzieńcze. Wypełniamy stosowne formularze wizowe i natychmiast otrzymujemy odmowę wizy ze względu na niedostateczne udokumentowanie sytuacji. Dobrze, że nie kazali nam kwitnąć w poczekalni przez cały  Boży dzień. Przynajmniej wiedzą, czego chcą. “Wot cywilizacja”. Znów lądujemy na rzymskim bruku. Oczywiście natychmiast idziemy na makaron. Nic tak nie wpływa na zły nastrój, jak micha spaghetti i świeża bułeczka. W tej chwili nie mamy wiecej nic do roboty, urządzamy więc sobie przymusowe wakacje. Zwiedzamy Rzym i odwiedzamy wszystkich znajomych Eli.

Na początek dziadek R., stolarz-artysta. Ebenista po włosku. Ma pracownię w najbardziej prominentnej dzielnicy miasta. Żyje właściwie z zakładania okien w burżuazyjnych domach, ale w mieszkaniu ma mały pałacyk urządzony samodzielnie. Alabastrowe sztukaterie na ścianach i sufitach, złocone krany w lazience, wykładane parkietowe posadzki… wiadomo, Włoch i w dodatku artysta. Potem D., kalabryjski handlarz tekstyliami. Rozwodnik, mieszka we wschodniej dzielnicy Rzymu z matką i sparaliżowaną córką. Nigdy nie dałbym babci tyle lat, na ile opiewa metryka. Sam gospodarz, dowiedziawszy sie, że jestem z zawodu inżynierem, prosi mnie o zaprojektowanie wystroju mieszkania. Signor D., moja inżynieria nie jest z tego podwórka, ja moge zaprojektować na przykład pompę, albo baniak na serwatkę, ale nie umiem panu powiedzieć, w którym miejscu ustawić nową kanapę, żeby było ładnie. No to, mówi, powiedz, jak zawiesić firanki, to będzie się nazywało, że amerykański inżynier zaprojektował mi mieszkanie. Dobra, niech i tak będzie. Z pomocą Eli, wszak jest projektantką terkstylii, czynimy to najlepiej jak umiemy. Babcia zrobiła makaron i znów napełniamy sobie brzuchy. Niedługo te kluski będą nam wychodzić bokiem… Na szczęście, ktoś już ukradkiem wsunął z apetytem cały smakowity tort. “Non ce la torta…” Drogie Panie, wybaczcie ale ja nie moge tego wszystkiego opisywać z detalami, wszak gazeta to nie książka (może kiedyś…) A z drugiej strony, jakże inaczej oddać ten gwałtowny nawał cywilizacji, człowieczeństwa! Amerykańscy nauczyciele jezyka angielskiego twierdzili dwa lata temu, ze byłem wówczas swieżo pod wpływem kultury amerykańskiej, czyli kulturalnego szoku (w domyśle zetkniecia mojego słowiańsko – barbarzyńskiego wychowania z najwyższa formą istnienia ludzkości, Homo Americanus). Teraz dopiero widać, jak ubogo pod tym względem jest w tej naszej wymarzonej Ameryce. Tu, w Rzymie, życie towarzyskie i kulturalne wre, kipi, jak zacier w kadzi, w każdej chwili zajęć we bród. Za Oceanem, aby odwiedzić rodzonego brata w doroczne święto indyka, musisz zapowiedzieć się telefonicznie na dwa miesiące naprzód. A brat najsampierw patrzy, jakim samochodem przyjechałeś…

Zwolnienie lekarskie się kończy, przecież to już prawie dwa tygodnie, włączając dojazd przez Niemcy. Czas wracać do pracy, dorobić nieco funduszy na dalszy ciąg tej historii. Ela podśpiewuje przez cały dzień “Non piangere”. Nie, nie ma czasu na płacz i zgrzytanie zębow. Rzym jest dla nas jak rodzinne miasto, nigdzie indziej na świecie nie pozostawiłbym swojej już oficjalnej narzeczonej. Świeże bułeczki pozbawione srodka zakupione na drogę,”prosciuto” najlepsze, z Genui, benzyna, olej i hajda z powrotem na szosę. Kierunek Luksemburg.

Ela zna Rzym lepiej niż rodzinny Mokotów.  Obiecuje jej zresztą natychmiast, że powrócę i jeśli cokolwiek nie bedzie szło zgodnie z zamierzeniami, wystąpimy o azyl polityczny.   Nie bawimy się już w sentymenty.  Ja jadę z powrotem, do tej niby krainy wolności, by probówać rozmaitych sposobów, Ela musi przeczekać, a na świecie nie ma lepszego miejsca na przetrwanie, niż tu.

Gdybyśmy byli innej narodowości, cały ten kłopot byłby nam zaoszczędzony i ta opowieść w ogóle nie miałaby szansy, by powstać.

Na wylocie zabieram parę młodych autostopowiczów i aż do Florencji czas się nie dłuży.  Silę się na wloszczyzne, a oni na angielski i konwersacja jakoś idzie.  W Apeninach wyciskam ostatnie poty z silniczka wielkości tranzystorowego radia.  Pod wieczór pasażerowie wysiadają, za to ich miejsce zajmuje inna ciekawa para, tez autostopem.   Potężnie zbudowany Turek i Niemka, równiez nieco nabita.  Jadą do Bawarii.  On mruk, nie odzywa się prawie wcale, za to ona posługuje się wcale niezłym angielskim.  Pracuje w Arbeitsamcie, zajmuje się azylantami i gastarbeiterami na duldungu.  Niemcy przygotowują właśnie ustawe, w myśl której ograniczy się znacznie możliwości pracy cudzoziemców.  Nowe prawo ma jednakże nie obejmować przybyszów z Polski.  Wiadomo. Pracują  zawsze za półdarmo i przeważnie ponad siły.  W kraju za żadne skarby by tak nie pracowali. Ale nie o tym mówimy.  Dyskutujemy o walorach bawarskiego piwa sporządzanego z pszenicy.  Turek wyraźnie sie ożywia, nie wiem, czemu, przecież muzułmanom nie wolno pić piwa,  i nawet stara się coś powiedzieć w dzwięcznej mowie naszych braci zza Odry.  Tu stwierdzamy, że nasze narody rozgraniczone niezbyt szeroką rzeka mają ze sobą więcej wspólnego, niż należałoby się spodziewać. Przez ponad tysiąc lat obydwie kultury wzajemnie się przenikały, a zapoczatkowana przez Ottona III glastnosc zaowocowała współistnieniem sasiedzkim, niezależnie od dążeń cesarzy, kanclerzów i innych polityków, starających się nas poróżnić.  Zauwazyć należy, że połowa polskich nazwisk ma brzmienie niemieckie, a połowa niemieckich brzmi swojsko.  Popularnym nazwiskiem w Niemczech jest niewymawialne Kostrzewa.  Również analogii należy szukać w składni niemieckich i polskich idiomów.

W Bawarii stajemy na noc w gasthausie.  Piwo naprawdę jest pierwszej klasy, choć nieco przyciężkie, jak na mój gust.  Rano kieruję się w strone Saarlandu.  Przypadkowy autostopowicz nie jest zbyt rozmowny i wysiada nad Renem.  Jeszcze sto kilometrów i staję na granicy z Luksemburgiem.  Paszport trzymany na wierzchu powoduje kontrolę graniczną.  Czy pan ma alkohol?  Tak, wódkę polską od narzeczonej. A spirytus?  Też, jedną butelkę.  Pokazać. Za czterdzieści minut odlot do USA, a oni pokazać.   Czy mogę zadzwonić na lotnisko?  Że niby co?  Ach, tak, proszę bardzo.   Cywilizacja mimo wszystko.  Islandzki Lufthandir zgadza się przetrzymać samolot na lotnisku, specjalnie dla mnie.  Odłączam blokadę gaźnika i maszynka teraz pokazuje, na co ją naprawdę stać.  Po czterdziestu minutach wpadam na terminal, nadaję bagaż i proszę o dodatkowe dziesięć minut, wystarczające na zwrócenie samochodziku do wypożyczalni.  Żegnaj, Fiesto. Samolot zawraca z pasa startowego.  Urzędniczka zwija się, jak w ukropie i wreszcie spocony jak mysz, zajmuję miejsce.  Natychmiast przynoszą mi koniak poza kolejnością.

Obok mnie przysypia jegomość dosyć ostro przyćmiony.  Po kilku minutach układa się wygodnie na kolanach pasazerki siedzącej po drugiej stronie i przybiera błogi wyraz twarzy niemowlęcia.  Wszyscy dookoła się śmieją, a on chrapie jak sowiecki traktor.  Pasażerka czyta gazetę i udaje, że nic się nie dzieje.  Ale ile można! Wreszcie z pomocą stewardessy spycha intruza i zmienia miejsce.  On sie budzi i prosi o sok pomidorowy, po czym sprawia wrażenie zupełnie wyspanego.  Twarz jakby krajowa.  Ale nie, to Islandczyk, pilot udający się do Kanady na zmiane załóg.  Zaczynamy rozmawiać, przy czym ostro bierzemy sie za Heinekena, holenderski napoj narodowy (wiele lat później okazało się, że Heinekenem Holendrzy raczą resztę swiata, sami preferując Amstel).  Interesuje mnie życie codzienne w Islandii.  Islandczycy są bardzo zdrowi, a choroby cywilizacyjne wystepują tam o wiele rzadziej, niż w pozostałych regionach tego padołu.  A to czemu?  Otóż mieszkańcy wyspy jedzą niewiele potraw mięsnych, za to dużo ryb.   Islandczycy według mojego interlokutora są najinteligentniejszym narodem na świecie.  Oni mianowicie wszyscy płynnie posługują się mową islandzką, a to jest bardzo trudny język.

Zasypiam.  Budzi mnie burza nad Oceanem.  Samolot musi lądować w Nowym Jorku i wszystkich kierują do hotelu.  Ja nie mam czasu, linia funduje mi więc bilet do Chicago i przesiadam się do samolotu linii lokalnej.

W prawie pustej maszynie usiłuję trochę odespać na zapas, ale burza nie pozwala.  W Chicago okazuje się, że dziwnym trafem bagaże wcale nie zaginęły.  Nie mam już siły, ani energii szukać środka lokomocji do miasta Kenosha i wypożyczam jakiegoś małego dwuosobowego Forda, w którym natychmiast po wyjeździe na autostradę wysiada instalacja elektryczna.  Jadę więc na samej baterii i światłach pozycyjnych, a amperomierz wyczynia niesamowite harce.  Brak mi chęci na przejmowanie się sytuacją.

Nareszcie w domu.  Spać.  Ale cóż to?  Na samym środku kuchni leży kartka od kolegi, zawiadamiająca, ze pozwolił sobie pożyczyć ode mnie jakieś pieniadze i musiał wrócić do Polski.  Odda przy okazji.  No tak, przy obecnej relacji cen i zarobków bedzie oszczedzać przez trzydzieści dwa lata, zakładając oczywiście, że inflacja będzie łaskawa.  Pal diabli “dulary”, mam jeszcze kartę kredytową, ale szkoda straty dobrego kumpla. Śpię źle.  Przez głowę przechodzą wspomnienia tych wszystkich wariactw, jakich wraz z nim dopuszczaliśmy się za młodych lat.  Również moją narzeczoną poznałem przez niego, na studenckim rajdzie pod Radzyminem.  Aby oderwać się od niewesołych myśli, próbuję sporzadzić jakiś plan akcji w sprawie Eli i odlatuję wreszcie na pare godzin w niebyt.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Fantazje kulinarne. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

5 odpowiedzi na „Rozdział siódmy Love Story po polsku

  1. Jolanta Król pisze:

    Czytałam w latach 90. „Rodzinną Europą”, dorabialiśmy się z mężem wszystkiego od widelca, remontowaliśmy stary dom, ale myślałam sobie, że ja kiedyś tę Europę poznam, wszystkie jej smaki, wszystkie jej kolory. Niektóre fragmenty tej książki są po prostu genialne. Jest taka scena, jak sowieci z gwiazdami na czapkach wkraczają do Wilna. Wtedy z kart tej książki wieje grozą. Bo Miłosz przed wojną był katastrofistą i ten katastrofizm na jego oczach się ziszczał. I wie Pan, pierwsza zagranica, do której się wybrałam, to było Wilno.
    Potrzebne zdjęcie Bawarczyka w klasycznych porciętach? Bo mam. Gmailem prześlę a Pan tu sobie wklei.
    Brakuje mi, jak Pan się żegna z Elą. Tej ostatniej nocy razem, ostatniego spaceru, śniadania, ostatniego dotknięcia, ostatniego pocałunku.
    Bo jak tak czytam, że w tych urzędach wszystko pod górkę, potem Was ocean dzieli, a właśnie się emocjonalnie odnaleźliście, to wie Pan, jest supsens i wrażliwą czytelniczkę w żołądku ściska.

  2. bardzo pisze:

    Żegna się? Nie ma czasu na sentymenta. Zjedli po bułeczce z proszuto, popili acqua minerale, oplacili pensjonat na nastepne kilka dni kawa na drogę i w drogę. Spotkamy sie za kilka miesięcy, a tymczasem jesteśmy w kontakcie telefonicznym i listowym (bo wtedy sie jeszcze pisywało listy, jako że pierwszy domowy komputer niesmiało wchodził na rynek (TRS 800 by Radio Shack).
    Szkopów w porciętach mam sporo, dziękuję, ale poszukam takiego z wielgachnym kuflem.

  3. Jolanta Król pisze:

    Jacy młodzi, rozsądni ludzie. 😉

  4. Jolanta Król pisze:

    Aj, wątek tego komputera ciekawy. Mój pierwszy domowy komputer, 1993 r.
    Śmieszny mackintosh.
    Po mozolnym maszynopisaniu, jak ulga, jaka zabawa.

  5. bardzo pisze:

    Mialem w robocie jeszcze starszy. Mak chyba 66. jeszcze bez myszy i bez hardego drajwu. Pamiec chwilowa mial chyba jednego kilobajta. Za kazdym razem jak cos sie chcialo robic, trzeba bylo wsadzic program na takiej smiesznej plytce, co sie wyginala na wszystkie strony i byla w tekturowej oprawce. TRS 80 to byl jeszcze wszesniejszy model, z roku chyba 1981. Wtedy wiekszosc telefonow byla na tarczę, na tonowy trzeba bylo dodatkowo placic, nie bylo faksow, kopiarek, a nieliczne firmy mialy telekopier, czyli teleks. I wszystko chodzilo jak marzenie. Teraz sa takie zabawki, ze mozg deba staje a mamy to, co mamy.

Dodaj odpowiedź do Jolanta Król Anuluj pisanie odpowiedzi