Najsampierw, śpieszę wyjaśnić, skąd się wziął ten tytuł brzmiący nieco kontrowersyjnie a może i wieloznacznie. A to w celu uprzedzenia ewentualnych ataków czy prześmiechów, jako iż może się kojarzyć politycznie niepoprawniacko.
Otóż chodzi o wypiek potocznie nazywany piernikiem. Piernik nazywa się piernik, ponieważ w skłąd przyprawy do piernika znajduje się czarny pieprz. Zatem nazwa piernik to rusycyzm, a w aktualnych czasach rusycyzm is be. Pójdźmy śladem patriotów polskiego języka, braci Śniadeckich i posłużmy się polską nazwą piernika, która literalnie tłumaczy się jako pieprznik.
Piernik jak sama nazwa wskazuje, musi być stary. Gdy jakiś profan użyje ekspresji młody piernik, albo co gorsza świeży piernik, to będzie ewidentny oksymoron.
Tu nie daruję sobie niewielkiej dygresji. W ubiegłym tygodniu, będąc w polskim sklepie na przedmieściach Detroit, zauważyłem napis na lodówce z pierogami, głoszący: pierogi ukraińskie. Wydaje się, że polityczne poprawniactwo zapełzło zbyt daleko. Pierogi ruskie bowiem wcale nie pochodzą z Rosji, a z Rusi, do której należy i Ukraina. Rosja ma swoje pierożki, mniejsze od ruskich, które nazywają się pielmieni, a pirożki to u nich są smakowite rumiane bułeczki z nadzieniem mięsnym albo pasztetowym, jakie piekła moja Babcia.
Dość dygresji, przystępujemy do sporządzania pieprznika po polsku.
Od kilku lat przymierzamy się do sporządzenia tradycyjnych świątecznych pierniczków, jednak za każdym razem wynika jakaś sytuacja, za przyczyna której zmuszeni jesteśmy tego zamiaru zaniechać. A po świętach dopada nas moralny kac, bo te importowane pierniczki ze sklepu smakują jak niemiecki syntetyk polany czekoladą.
Rzecz jasna,nie wolno nam zapominać, że Święta nie są po to, aby koncentrować się na feerii żarcia, ale stół jest integralną częścią naszego życia rodzinnego i społecznego, a radosne momenty obchodzimy zazwyczaj w grupie.
No więc w tym roku zawzięliśmy się i nie bacząc na trudności i niedogodności, postanowiliśmy, że na Święta będą pierniczki i na choinkę też.
Przystąpmy zatem do próby opisania, jak zabieraliśmy się do tego przedsięwzięcia.
Najsampierw wyjaśnijmy różnicę między pojęciem piernik a pierniczkami. Podkreślmy, że ekspresja „stary piernik” nie może być uważany za epitet, jaki iż piernik najlepiej smakuje jak sobie poleży, a więc poniekąd stary.
Otóż piernik to jest na przykład piszący te słowa. A pierniczki to są takie małe, miękkie i pachnące Świętami żeńskie odpowiedniki piernika. Ta pierniczka, tym pierniczkom, do tych pierniczek. O tych pierniczkach napiszmy sobie minifelieton.
Cofnijmy się w czasie dwa czy trzy miesiące. Na wyprzedaży ujrzeliśmy pięknego czerwonego kuchennego robota. Najistotniejszym jego walorem była pojemność miski mieszalnika, o dwadzieścia procent większa niż w typowym urządzeniu tego rodzaju. Postanowiliśmy w niego zainwestować, ponieważ cóż teraz wart jest pieniądz, a ściślej mówiąc, cóż będzie wart niebawem, gdy społeczna wiara w niego wygaśnie.
Na honorowym miejscu w kuchni stanął robot. Robot to w tym wypadku pojęcie umowne, ponieważ prawdziwy robot sterowany jest cybernetycznie, podczas gdy tego operuje się ręcznie. Pierwszym produktem otrzymanym przy użyciu naszego nowego nabytku był chlebek włoskiego typu, nazywany to artezyjskim. Nie wiadomo, skąd ta nazwa pochodzi, bo artezyjska to może być studnia.
Ale miało być o pierniczkach. Przestudiowaliśmy kilka przepisów na Sieci, ale sieciowe przepisy wołają o gotową mieszankę przypraw do piernika, a my chcemy zrobić takie pierniczki, jakie sporządzały nasze Babcie. Wreszcie natrafiliśmy na spis ingrediencji tego esencjalnego składnika piernika zapodany przez portal Ania Gotuje. Oczywiście pozwoliliśmy sobie ten skład nieco zmodyfikować stosownie do pamięci o kuchni naszych Babć.
Do rzeczy. Przyprawę do piernika sporządza się mieszając dwie łyżki cynamonu; jedną łyżkę mielonego imbiru; po pół łyżki mielonych goździków, gałki muszkatołowej, czarnego pieprzu, i kolendry. Albo wielokrotność tych miar. Cynamon był w kawałkach, pieprz w ziarnach, a goździki w całości, więc użyliśmy takiej ilości na oko, żeby po zmieleniu wyszło około tego co na powyższej liście. Pieprz ewidentnie był obecny dla zmyłki, albowiem dziś naszym zamiarem nie jest pieprzyć a raczej pierniczyć.
Wszystkie składniki wsypaliśmy do słoiczka po musztardzie i nasadzili na gwint od miksera, do którego pasował z zadziwiająca precyzją. Po dokładnym zmieleniu wyszła nam przyprawa przewyższająca o niebo taką w torebkach do nabycia w sklepie.
Produkcja pierniczków to robota niezwykle prosta, jeśli się używa kuchennego robota. Najsampierw w rondelku roztapiamy masło w ilości 300 gramów. Do tego dodamy 400 g miodu, w naszym przypadku był to lipowy, zwany tu basswood. I sześć łyżeczek uprzednio sporządzonej mieszanki piernikowej plus ze dwie łyżki kakao. Jak się to wszystko podgrzeje i wymiesza, musimy wystudzić. Jeśli zawartość rondelka nam się przypadkowo zagotuje, nie robimy tragedii, tylko po prostu wyłączamy ogrzewanie.
Do szklanki śmietany, albo powiedzmy 300 gramów dodamy cztery łyżeczki sody oczyszczonej. W naszym przypadku połowę tej ilości śmietany zastąpiliśmy gęstym jogurtem. Teraz uwaga. W fermentowanych produktach mleczarskich znajduje się kwas mlekowy, a ten w połączeniu z sodą wyzwala wielkie ilości dwutlenku węgla, a my przecież usiłujemy nasz ślad węglowy zredukować do minimum oraz zapobiec wylewaniu się śmietany na kuchenny blat, który z taką pieczołowitością właśnie wymyliśmy do czysta. Więc szybko do miski robota wrzuciliśmy pół kilo mąki pszennej wysokoglutenowej (pal sześć anty-glutenową propagandę serwowaną nam przez środki sterowania opinia publiczną), dodali buzującą już śmietanę z sodą i nie omieszkali dosypać 300 g cukru pudru. Także dodaliśmy dziewięć żółtek, a białka zachowaliśmy w lodówce na bezy.
Teraz włączyliśmy tego robota na najniższych obrotach a jako mieszadło posłużyła łapa z gumowa nakładką zbierającą masę ze ścianek miski. Po dwóch minutach mieszania otrzymaliśmy w miarę jednorodną brunatna masę o silnym znajomym piernicznym aromacie. Tak, to jest to. Właśnie tak pachniała w Święta kuchnia mojej Babci Jeszcze tylko brakuje nuty skórki pomarańczowej.
Teraz wzięliśmy drugą miskę ze stali nierdzewnej i przerzuciliśmy do niej płynny piernik. Albowiem robot potrzebny będzie jutro do ubijania piany na bezy. I nastąpił najważniejszy etap produkcji pierniczków, mianowicie kilkugodzinne leżakowanie ciasta w lodówce. Ania z portalu zaleca dziesięć godzin, ale naszym zdaniem wystarczyłaby połowa tego okresu. Chodzi o to, żeby masa zgęstniała tak, by ją można było wałkować i formować. Jednak nasze pierniczki dojrzewały długo z przyczyn organizacyjnych. Najpierw mieliśmy kilka spraw do załatwienia na mieście, a potem po prostu zasnęliśmy z wrażenia na kanapie.
Wybudziwszy sie o północy, zerwali na równe nogi i od razu rozgrzaliśmy piekarnik do 165 stopni C, czyli 330 stopni F, po czym przystąpili do wydłubywania ciasta z miski. Szło nam to dość opornie, ponieważ nie pomyśleliśmy o wysmarowaniu naczynia olejem. Wreszcie wywaliliśmy brązową kupę na wciąż czysty marmurowy blat i szybko partiami rozwałkowywaliśmy na placki grubości palca. Ślubna wziąwszy krawiecki centymetr odmierzała precyzyjnie tę wartość co do mikrona i nie szczędziła gorzkich uwag w razie odchyłki od standardu. Musiało być dokładnie dziesięć milimetrów i nie ma gadania, kropka. Skutkiem czego wyszło nam kilkadziesiąt pierniczków wyciętych foremkami w gwiazdki, rozgwiazdki i choineczki, oraz kilku niezdarnie wyciętych nożykiem w kształcie serduszek, a to o myślą o naszych Wnuczkach.
Do pieczenia użyliśmy folii aluminiowej spryskanej olejem, a ułożonej bezpośrednio na ruszcie piekarnika. Pieczenie zabrało około czternastu minut. Pierniczki wysypaliśmy na tackę i pomalowaliśmy lukrem sporządzonym z cukru pudru i soku z cytryny z dodatkiem kilku kropel ekstraktu z wanilii.
Teraz czekała nas najtrudniejsza próba. Pierniczki są najsmaczniejsze dopiero na drugi dzień. Degustacja jutro. Jutro, powiadam, gdzie z tymi łapami. Toteż przykryliśmy je lnianą ściereczka i poszli lulu, ponieważ było już wpół do drugiej w nocy.
Rano obudził mnie aromat świeżo parzonej kolumbijskiej kawy specjalnego gatunku, albowiem nasze Dziecko para się prażeniem zielonych kawowych ziaren. Moja ślubna jest wszak porannym skowronkiem. Zszedłszy na dół skonstatowałem że tak powiem niedobór pewnej, aczkolwiek nieznacznej ilości wczorajszego produktu. Należy zatem zauważyć, iż świąteczne pierniczki klasyfikują się jako substancja wysoce lotna i łatwo ulegają procesowi sublimacji.
Pozostałą część zapakowaliśmy w okrągłe blaszane pudełka, w których mamy nadzieję, że wciąż miękkie, delikatne i aromatyczne doczekają Wigilii.
Mamy najpiękniejszą porę roku. Może nie najlepszą, ale z całą pewnością najpiękniejszą w naszej strefie klimatycznej. Być może na plażę już nie pójdziemy, ale za to można oko napaść wściekłymi kolorami, przy których tęcza wygląda jak żałosna wyblakła czarno-biała ilustracja do niedzielnego dodatku Życia Warszawy. Kto ma, ten wyciąga kamerę, zabiera w plener swoje ślubne albo nieślubne Szczęście (jeśli jest w stanie oderwać Je od świecącego ekranu ogłupiacza), a kto nie ma, ten szykuje telefon, który również przy minimum inwencji ze strony operatora, robi nienajgorsze zdjęcia. Takoż, ustawiamy te nasze Lube „na tle” jakiegoś drzewa lub krzaka i uwieczniamy ich konterfekt ziejący feerią barw.
Jednak w Naturze nie ma nic za darmo, oprócz bezzasadnej agresji ze strony bliźniego swego. Piękno świata należy okupić wytężoną pracą dookoła domu. Przecież drzewa z sąsiedztwa zaśmieciły nam podwórko zeschłymi liśćmi i trzeba je zagrabić i zutylizować. W przeciwnym razie ucierpieć może pieczołowicie podlewany i strzyżony trawnik, który przecież musi być zieleńszy od tego obok. No więc dajemy naszej Pięknej Połowicy elektryczną dmuchawę, a sami łapiemy grabie i mówimy: Ty będziesz dymać a ja będę grabić. Będzie społeczny podział pracy, jak w większości cywilizowanych krajów. Jedni dymają, inni grabią.
Uprzedzając zarzuty o wypowiadanie się nie w temacie, spieszę donieść, iż poniższy tekst jak najbardziej dotyczy działalności na niwie kulinarnej. Albowiem co musimy zrobić po kilkugodzinnej sesji namiętnego kuchmistrzowania się? No, oczywiście, musimy pozmywać statki, bo nikt za nas tego nie zrobi, i talerze po konsumentach też. Ale to jeszcze nie koniec. Musimy rzecz oczywista poprać ściereczki, ręczniki i oczywiście fartuch. I tu mamy pole do popisu.
Upranie wsadu do pralki kosztuje od 45 do 60 groszy, plus woda i energia. Tak powiada nalepka na pojemniku z płynem do prania, choć nie deklaruje tego wprost. Jednak krajowy środek piorący jest zazwyczaj droższy i słabszy niż jego odpowiednik w takich na ten przykład Niemczech. Zatem nic nie stoi na przeszkodzie, aby sobie sporządzić o wiele tańszy i o wiele wydajniejszy płyn do prania, i to taki, który więcej pierze, a mniej się pieni, co ma znaczenie przy praniu dywanów za pomocą maszyny, jako że możemy całkowicie wyeliminować drogi i straszliwie śmierdzący odpieniacz, jaki wlewamy do odbieralnika urządzenia. Zjawisko pienienia się wsadu do pralki to chwyt czysto komercyjny. Pozostawmy zatem to zjawisko co bardziej nerwowym uczestnikom dyskusyj na najprzerozmaitszych forach i listach.
Dziecko moje w wieku wiosen 32 a lat 33 pytało, czy poszedłbym z nim na koncert. Bo ma dwa bilety i nie ma chętnych na czwartek wieczór, bo w piątek trzeba iść to arbajtu. Jaki koncert.? Ano, koncert rakowy. Nie w smak mi taka muzyka, ale trzeba wszystkiego spróbować. Po namyśle powiadam, pójdę, tylko muszę się przebrać z łachów roboczych w jakieś normalne, choć niekoniecznie wyjściowe. Dziecko niezmiernie się ucieszyło, albowiem skonstatowało, iż będzie mogło teraz na owym koncercie wypić kilka piw, a tata będzie powoził z powrotem. Bo tata to juz nie zasługuje na piwo, nieprawdaż.
No dobrze. Miejsce akcji, krańce śródmieścia Detroit. Tata wyjął z portfelu prawo jazdy i kilka złotych gotówką i sprawdził, czy nie ma w kieszeni scyzoryka albo zapalniczki. Rurę do robienia hałasu i zniszczenia wsadził pod poduszkę wcześniej tego popołudnia. Siadamy i jedziemy.
Ponieważ temperatura otoczenia nie pozwala na kuchenne szaleństwa, postanowiliśmy, a właściwie Ślubna postanowiła, sporządzić coś prostego, szybkiego i smakowitego.
Ponieważ tym razem to Ona zajęła się kuchnią, nie chciałem się jej kręcić na widoku i obijać wzajemnie jak elektryczne samochodziki w wesołym miasteczku, zatem zasiadłem do klawiatury i piszę co następuje.
Nie ma letko, chleb po osiem – tak brzmiało popularne powiedzenie w epoce mrocznej, a zamierzchłej. Dla potrzeb wyłącznie semantyki, cofnijmy się myślą do owych czasów. W radiu leciały kawałki dość ambitne, nierzadko polskie i nierzadko klasyczne. Pogadanki, słuchowiska. Polak zarabiał powiedzmy trzy tysiące zet, na mieszkanie wydawał dwieście lub czterysta, ogrzewanie poniżej setki, woda za friko, elektryka, gaz nienajdrożej. Na żarcie dużo kasy nie szło, bo najdroższe artykuły mięsne były w sklepach nie tyle rzadkością, ile padały łupem bardziej przedsiębiorczych i zdeterminowanych w kolejce, za to podrobów i ryb było sporo. Mamy chlebek, mamy serek, niech nam żyje Edzio Gierek. Kiełbasa zwyczajna kosztowała dwadzieścia albo trzydzieści zet, myśliwska osiemdziesiąt, tak samo jak butelka nienajgorszej wódki czystej, choć była też i tańsza strażacka. Tylko piwo było przeważnie koszmarne.
Dziś zarabiamy powiedzmy cztery tysiące, z czego lwią część zabiera grupa ukochanych i bliskich naszemu sercu wybranych przywódców narodu. I tu nie oprzemy się pokusie zacytowania słów piosenki Małego Władzia z Chicago:
When it comes payday, I see my check, I’m missing some mony, but what the heck, it’s for income tax, as you all know, it’s for the man that we all love so…
I zaraz następuje kolejna zwrotka w mowie rodzimej: Jak przyjdzie pejda, coś jest ta źle, bo wzięli podatek, tak smutno mnie. Gdyby nie wzięli, to ja bym miał, więcej pieniędzy, bym fundo-wał.
Mieszkanie, szkoda gadać, gaz podrożał ponoć czterokrotnie, elektryka podobnie a chleb w wyniku czego powiadają że będzie po czterdzieści. Jeśli temu wierzyć, to zacytowane w tytule powiedzenie brzmiałoby niezwykle optymistycznie.
Jedna taka była aktorka, a dziś właścicielka i dyrektorka teatrzyku na emdeemie dotowanego przez państwo, zwana panią spod Polonii, co nie jest żadnym epitetem, jako iż zakorzonkowała się w miejscu, gdzie dawniej prosperowało kino Polonia, otóż ta dostojna pani skarży się, że musi kupować chleb na kromki i zamrażać. Coś w tym musi być.
Na ten frasunek mamy nienajgorsze remedium. Ale zacznijmy od początku i teraz dopiero to będzie wstęp.
Otóż mam dwoje potomstwa. Niestety, obydwoje do mnie podobne, jedno aparycją, drugie charakterem. na szczęście dają sobie radę w życiu, co jest przykładem na to, że życiowe dążenia mogą się ziścić w drugim pokoleniu. I jedno i drugie nie stroni od kuchni, co akurat chyba jest zjawiskiem pozytywnym.
Tak więc na przykład starsze z zapałem pichci w swojej obszernej kuchni, a dwie Wnuczki (znaczy się moje) ochoczo pomagają. Wymyśliło, ono to starsze, amerykański klops, czyli po naszemu meat loaf, żeberka po teksasku i, uwaga, włoski chlebek, o którym właśnie za chwilę będzie mowa.
Istotą włoskiego chlebka jest koszt czterokrotnie mniejszy (obecnie) od chleba sklepowego i czterdzieści razy lepszy smak i tekstura, a poza tym niezaprzeczalnym plusem jest, że wiemy co w nim się znajduje, ponieważ zawiera jedynie cztery ingrediencje.
Dość paplaniny, robimy chlebek.
Bierzemy trzy miski do ciasta, to będą nasze dzieżki. Może być jedna, ale lepiej trzy, a dlaczego, to się za chwilę okaże. Bierzemy trzy duże kubki do kawy. Może być jeden, ale…..itd. Bierzemy paletkę do manipulacji ciastem, bo ono to ciasto będzie lepkie. Zamiast paletki może być karta kredytowa.
Najsampierw do każdego kubeczka wsypujemy prawie dwie łyżeczki suchych drożdży, albo po jednej torebce. Dodajemy po łyżce cukru i mąkę na oko. To znaczy się do kubeczka, a nie na oko, ale na oko. I odstawiamy w ciepłe miejsce celem rozpędzenia zaczynu. Teraz przesiewamy do każdej z misek trzy szklanki mąki i dodajemy po łyżeczce albo trochę mniej soli. Dodajemy trochę ulubionych ziółek albo suszonego czosnku. Moje Dziecko pakuje tam dwie łyżki tej przyprawy, ale niecała łyżeczka moim skromnym zdaniem w zupełności wystarczy. Mieszamy dokładnie i gdy już drożdże dobrze chodzą, co się przejawia wzrostem masy i bąbelkami, dodajemy najpierw po półtorej szklanki bardzo ciepłej wody, ale nie gorącej, bo nam drożdże się zaparzą, oraz drożdże. Mieszamy dokładnie drewnianą łyżką i zgarniamy lepkie ciasto z łyżki do miski za pomocą plastikowej palety, albo karty kredytowej, która w tym wypadku sprawdza się doskonale. Nie wyrabiamy, nie ugniatamy, tylko przykrywamy i pozostawiamy w ciepłym miejscu do wyrośnięcia, co w pokojowej albo kuchennej temperaturze zabiera około godziny.
Gdy ciasto urośnie, mniej więcej dwukrotnie, albo trochę więcej, wykładamy na posypany mąka blat i lekko wyrabiamy około minuty, obtarzając przy tym w mące i wkładamy z powrotem do dzieżek, które lekko wysmarowaliśmy olejem albo wysypali mąką.
Ustawiamy piekarnik na 450 stopni F, czyli 235 stopni C i w międzyczasie wstawiamy przykryte kamionki, w których będziemy te chlebki piec. Jeśli nie mamy żadnego żaroodpornego naczynia, możemy posłużyć się zwykłym garnkiem, byle bez ebonitowych rączek. Każde naczynie wykładamy pergaminem. Podczas gdy ciasto finalnie dorasta, nasze foremki będą się rozżarzać.
Gdy już mamy w piekarniku pożądaną temperaturę, wrzucamy ciasto do foremek, przykrywamy i ustawiamy czasomierz na pół godziny. Po pół godzinie odkrywamy i dopiekamy jeszcze od ośmiu do dziesięciu minut, po czym wykładamy na deskę, przykrywamy czystą szmatką i czekamy jeszcze kilka minut, ponieważ spożywanie świeżo wyjętego z pieca chleba grozi śmiercią lub kalectwem, co opisuje książka pt. Piotruś Pan.
Czemu upiekliśmy trzy albo nawet cztery chlebki zamiast jednego? Bo lepiej jest upiec więcej na tej samej ilości gazu, który podrożał niemożebnie, a to wszystko wina Putina. I chwała wam Wladymir Wladymirowicz, ponieważ dzięki temu zaczęliśmy sami sobie piec chlebek zamiast kupować po piekarniach albo co gorzej po sklepach spożywczych.
Wieczór wigilijny zaskoczył nas niespodziewanie w tak zwanym środku nikąd. Znajdowaliśmy się na drodze I-10 w odległości około trzystu mil na wschód od granicy Teksasu z Meksykiem. Jak do tego doszło, to jest temat na oddzielną opowieść. Przestój w El Paso, potem jakiś dodatkowy kurs, obyczajna rzecz w dalekobieżnym przemyśle transportowym. Wokół, jak okiem sięgnąć, pagórki porośnięte karłowatymi krzakami juki, czyli szpilecznicy, zanikały stopniowo w zapadającym zmroku. Tu i ówdzie przez drogę przetaczał się gnany stepowym wiatrem kłębek kolczastego chwastu zwany tumblewood. Ludzkiej osady nie widzieliśmy od kilku chyba godzin.
W pewnej chwili wszystko utonęło w purpurowej poświacie, po czym noc nagle zapadła jak grom z jasnego nieba. Jedynie wąski pasek amarantu na zachodzie horyzontu przypominał, że kilka minut temu trwał w najlepsze najkrótszy dzień w roku.
Czterdzieści ton żelastwa leciało jak zwariowane na wschód a szybkością od dawna już nielegalną. Wyliczona energia kinetyczna, jaka dysponujemy w takiej sytuacji zgodnie z regułą: M*Δv = F*Δt daje przy uderzeniu w nieruchomą teoretycznie przeszkodę siłę dwóch milionów kilogramów. Czy istnieje na świecie cokolwiek zdolne stanąć nam na drodze?
Radio donosi, że w domu, w Chicago, śnieg, slizgawica. Tu przyjemny chłodek. Tam polskie rodziny łamią opłatek, ciągną siano spod obrusa, podekscytowana dzieciarnia z góry cieszy się z mozliwości otrzymania pod choinkę kolejnej gry komputerowej, w której strzelanina, pościg, a krew się leje strumieniami, że mozna kryta żabką (Chyła). Nawet ten gruby przygłup – krasnolud, którego Anglosasi ni przypiął ni wypiął ochrzcili imieniem jednego z najwybitniejszych świętych, patrona Rosji i żeglarzy, nie odważyłby się z własnej inicjatywy podarować dziecku takiej makabry, w dodatku z okazji nie jego przecież urodzin.
Czysto polskie tradycyjne dania rybne: ryba po grecku, fisz giefilte po żydowsku, holenderski śledź I japończyk w sałacie, piętrzą się na stołach. Płonie z niezdrowym sykiem gaz w kominku, a elektryczne świeczki swojsko skwierczą na choince, aromat wosku i jedliny pozostawiając wyobraźni. Nad wszystkim unoszą się piskliwie denerwujące dźwięki maszynek elektronicznych świszczące w kółko urywki skocznych amerykańskich pioseneczek sezonowych, jakimi od lat sprzedawcy rzeczy nieotrzebnych wprowadzają biednego jankesa w przedświąteczny amok.
To tam. A tu czarny pas drogi wciągany pod brzuch pomarańczowego Volvo, by zaniknąć gdzieś między rozlicznymi osiami dwóch naczep podskakujących wesoło na każdej najmniejszej nierówności. Ki diabeł podkusił starego piernika, a ściślej dwóch pierników, aby w tym wieku chwytali się jeszcze za fajerkę…
Tabun czterystu trzydziestu koni mechanicznych mruczy sobie rubasznie pod maską wielkości trzydrzwiowej gdańskiej szafy. W tym szczególnym dniu Teksas pustoszeje jeszcze bardziej niz zwykle. Jedynie spóźnieni goście przemykają swoimi pickupami pełnymi prezentów pozawijanych w czerwony papier. A w tylnym oknie niemal każdej furgonetki tkwi sztucer albo dwururka i widnieje napis: “I love my truck”. Fajni ludzie.
Sto pięćdziesiąt lat temu żył tutaj legendarny kowboj, zwany Pacos Bill. Potrafił on złapać na lasso całe stado byków na raz. Umiał okiełznać pod siodło wszystko, co się rusza, włączając kujoty i pumy. Nauczył pieski ziemne kopać doły pod pale na ogrodzenie corralu. W końcu umarł ze smiechu, wyszydzając frajerów, którzy nazywali siebie kowbojami.
Mniej więcej w tym samym czasie w pobliskim klasztorze Alamo, zginęli polscy artylerzyści w liczbie pięciu, oczywiście jak zwykle w sprawie cudzej, za wolność waszą, walcząc mianowicie o niepodległość Teksasu. Wycofując się pod przeważającym naporem wojsk meksykańskich, przetaczali działo aż pod ołtarz i tam w walce wręcz ulegli nawale, odcinając się ręcznie jak generał Sowiński na Woli. Trzeba przyznać, że polegli w doborowym towarzystwie osobistości z USA, jak Davy Crockett, czy David Bowie.
Nie my więc pierwsi i nie ostatni, którzy tracimy zdrowie i zycie na teksaskiej ziemi. Wielka to ziemia, różnorodna i piękna w swej surowości, Miejsca w niej wystarcza dla rzesz, a niektórzy twierdzą, że mozna tu zmieścić cąłą populację świata.
Pierwsza gwiazdka wyskoczyła nagle, a za nią całe niebo zaiskrzyło się od razu całą orgią świateł, niczym wielki tir górala z Kentucky. Czas przełamać się opłatkiem, siano nie tyle pod obrusem, a raczej w steranej głowie, spod okrycia nie można wyciągnąc nawet grzechotnika, albowiem od października wszystkie śpią snem sprawiedliwych, a rybka… cóż, najbliższe miejsce, gdzie można usiąść i choćby symbolicznie przekąsić jakiegoś suma z rusztu, znajduje się ze sto mil przed nami. Przez Houston, słynące ze znakomitej kuchni morskiej, będziemy przejeźdżać dopiero nazajutrz.
Nagle jest jakaś osada. Nazywa się Sonora. Dwie skałki, kilka domków, jakiś kościółek istacja benzynowa, gdzie zaspana królewiczka zatraciła poczucie czasu i rzeczywistości. Jednak uczynnie obdzwania całą lokalną gastronomię, ale staruszek Graham Bell przwraca się w grobie z bezsilnej frustracji. Nikt nie odbiera telefonu. Wszystko jest teraz beznadziejnie zamknięte, za wyjątkiem sklepu z whiskey, zaspokajającego podstawowe potrzeby społeczne.
Sonora w dzień
Jednak w w oddali błyszczy słabą poświatą jakiś budyneczek wyglądający na fast food. Podjeżdżamy i okazuje się, że to Daity Queen, tania jadłodajnia, o statusie niższym chyba nawet od makdonalda. Nawet znajdujemy miejsce do zaparkowania prawie dwudziestopięciometrowego zestawu. Spoglądamy w jadłospis, jest ryba. Z mrożonki, ale jest. Na bezrybiu to i mrożonka ryba. Okazuje się, że kucharz popisał się kunsztem, sporządzając danie, jakiego nie powstydziłaby się dobra nadmorska smażalnia, i to za psie pieniądze. Lokalik niewielki, ale czysty. Zachodzą tu w Wigilię nastolatki, dla których Święta w środku pustyni oznaczają tylko okazję do wrzaśnięcia “Merry Christmas!” do tych dwóch dziwaków, którzy grarmolą się własnie na matke Ziemię.z dwudziestokołowego wehikułu wielkości dwupietrowej stodoły Na kolację przyszła rodzina spracowanych farmerów, któych dzieciaki na bosaka paradują po lokalu. Zjemy rybę z frytkami, funkcję opłatka przejmie spieczona grzanka, a podzielimy się nim juz w drodze.
Opodal na wylocie na autostradę ustawiła się wielka ciężarówka wioząca pewnie sałatę na Midwest. Korzystając ze Świąt, kierowca ze swojego i tak napiętego itenereru kradnie kilka godzin drogocennego snu. My, jako team, prujemy na wschód, aby po drodze do domu zahaczyć jeszcze o Florydę. Dla nas nie ma przerw, jedynie poprzez drastyczne przekraczanie dozwolonych prędkości, możemy wygospodarować sobie wolny czas, co się udaje na długich trasach.
Teraz stepowa, czy raczej preryjna roslinnośc ustępuje stopniowo karłowatym drzewkom i nawet co parę mil mozna zauważyć w świetle reflektorów jakieś ślady obecności człowieka. Zbliżamy się do San Antonio Za chwilę skończy się irracjonalna egzotyka, powykręcane pejzaże Salwatora Dali. Zacznie się ponura cywilizacja, wściekła teksaska architektura szklanych domów odbijających słońce wszystkimi kolorami tęczy. Farewell, Teksasie, za półtora dnia będziemy w domu, gdzie śnieg zmieszany z sola tworzy brudne błoto, gdzie tysiące wyrzuconych choinek już w drugi dzień Świąt zalegają chodniki przed domami, gdzie nerwowi ludzie o martwych oczach nie maja czasu odezwać się do siebie nawzajem, gdzie czas gna do przodu prędzej, niż gdziekolwiek indziej…
To chyba jakieś niedopatrzenie… Wprawdzie w mowie Waszyngtonów, a zwłaszcza Mark Twainów, opis popularnego dania został zamieszczony, jednak brak go w ojczystym języku. Chociaż najbardziej by tu pasował soczysty warszawski akcent…
Cóż, spróbujmy nadrobić lukę będącą skutkiem tej niemiłej wpadki. A linka do amerykańskiej wersji zamieśćmy poniżej, mając nadzieję, iż nie będzie to poczytane za przejaw grzesznej pychy, albowiem większość z nas posługuje się mową rządu niezbyt nam delikatnie mówiąc przychylnego.
Flaaaaki gorące!… Wierzcie mi, choć geograficznie ileś tam tysięcy mil na zachód, myślami przebywam cały czas w mojej Warszawie. Musi to byś jakies zwariowane miejsce, wobec którego nie spoosób być obojętnym. Tu każdy kamień ma cos do powiedzenia, każde skrzyżowanie ulic ma swoją wymowe, każdy skwer kryje jakąś swoją tajemnicę, mniej, czy bardziej intymną, mniej lub bardziej tragiczną. Bazar Różyckiego. Niegdyś mieściło się tu centrum arystokracji warszawskiej przedsiębiorczości. Prywaciarze mieli swoje stałe stoiska, solidne firmy, no bo jakżeby można inaczej? Gówniane zakłady wobec zdrowych kapitalistycznych zasad nie miały tu racji bytu. Co innego rzecz jasna sprzedaż naręczna… Do dziś pamietęm ten zapach flaczków z pieprzem i „mariankiem”, emanujący spod chusty przykrywającej koszyk, coby zawartość nie wystygła. Micha smakowitych flaczków, a do niej ukradkiem seta 45% kompotu z kartofli, to nieodłączny atrybut dnia spędzonego na Różyckim, czy na ciuchach. I ten swieży polski chlebuś z chrupiaca skorka grubą na pół centymetra… Nie było mowy o problemach z higieną. Babcia wymyła gary i talerze w zimnej wodzie z kranu w pawilonie komisu od Ząbkowskiej, a resztę zalatwiala dezynfekcja wspomnianym eliksirem. Flaki mogły byc wołowe – najlepsze, cielęce, tzw. krezki – bardzo delikatne, lub wieprzowe – za którymi osobiście nie przepadałem. Najlepszy materiał na flaki to wielki wołowy kałdun, o w miarę foremnym kształcie. Żołądek cielęcy na krezki zdobywało się w zakładzie farmaceutycznym, jako pozostałość po solankowej ekstrakcji podpuszczki. Albo u rolnika. W Ameryce flaki sprzedaje się już wstępnie oczyszczone i wybielone chlorkiem, niestety dość tłuste. Kupują je Meksykanie na pieronsko pieprzna potrawę menudo, Wlosi na trippa, które spożywają z kartoflami na gęsto i oczywiście Polacy – którzy flaki konsumują pod kartofle na rzadko. W Polsce flaki kroi się na płaskie płaty, po czym dokładnie czyści. Można to robić w wannie, skrobiąc je nożem pod wodą z niewielkim dodatkiem soli. To jest najbardziej niemiła czynność, ale warto. Flaków musi być bardzo dużo. Nie wiem dlaczego, ale potrawa nie wychodzi, gdy jest jej mniej, niż jakieś siedem litrów.
Mamy zatem juz oczyszczony kałdun, około 4 – 5 kilo. W USA czyścimy tylko trochę, ale wycinamy te obrzydliwe narośla tłuszczu od wewnętrznej strony. Kroimy teraz na kawałki, mieszczące się w naczyniu i obgotowujemy w wodzie przez może 20 minut, często odszumowując. Nasze amerykańskie dzieci wysyłamy w tym czasie do kina z powodu nieopisanego fetoru, jaki roznosi się po całej kuchni i domostwie. Tego delikatne chicagowskie noski znieść nie mogą. Zlewamy wodę i powtarzamy operację, tym razem przez 30-40 minut. W Polsce czynimy to 5 – 6 razy, w USA trzy razy wystarcza, w przeciwnym razie danie straci smak. Po drugim gotowaniu, (USA), gdy flaki są jeszcze dosyć twarde, ale juz jędrne, zapędzamy całą rodzine do krojenia ich w cienkie paski, około centymetra szerokości. Zakładam, iż dzieciaki z kina wróciły. W kuchni już nie śmierdzi, proszę mi wierzyć na słowo. Moja teściowa kroiła drobniej, otrzymując potrawę na mój gust zbyt miekką, delikatną, graniczacą z konsystencją galarety, choć wciąż pełną smaku. Pokrojone flaki zalewamy ostatnią wodą i gotujemy do miękkosci. Dokładamy warzywka pokrojone „w slomkie” – a więc trochę marchewki, pietruchy, selera korzennego, itp. a nawet cebuli, którą można podsmażyć lub opalić jak na rosół. Osobiście podsmażam lekko wszystkie powyższe warzywka na odrobinie tluszczu. Jeśli lubimy trochę intensywniej, dodamy trochę posiekanego i podsmażonego czosnku (razem z warzywkami). Łączymy wszystko z rosołem, w klasycznej postaci wołowym, ale można oszukać jakimkolwiek innym, a nawet, (o zgrozo!) szwajcarskim Knorrem w koncentracie. Nie za dużo, bo wyjdzie wodniaste. Teraz wykazujemy się prawdziwą inwencją artystyczną. Przyprawiamy “mariankiem”, smak tego ziółka musi być wyraźnie wyczuwalny. Listek bobkowy, z którego wieniec nosił rzymski cezar oraz spektakularni zwycięzcy walk na arenie i ziele angielskie to obowiazujace dodatki do niemal każdej polskiej zupy. Na wiadro flaków nie przekraczamy liczby 5 sztuk niewielkich listków bobkowych i 20 ziarenek ziela angielskiego. Powyższe przyprawy trzeba trochę pogotować, aby wypuściły smak. Dosypujemy pieprz, jeśli mamy – to ziołowy, trochę startej gałki muszkatołowej i imbir. Jeśli też mamy, to bardzo niewiele przyprawy curry powder i na koniec dodajemy pieprz i sól. Intensywność smaku możemy uregulować dodatkiem Vegety, ale potrzeba taka nie powinna zaistnieć. Potrawa powinna byc w miare przezroczysta (nie zamącamy jej mąką, bo zepsuje się szybko), brunatna z punkcikami majeranku i bardzo intensywnie aromatyczna. Cząstki flaczków powinny być nie za miękkie, ale łatwe do pogryzienia. W ogóle musi to wygladać apetycznie. Niektórzy twierdza, ze flaki po warszawsku musza byc “z pulpetamy”. Prosze bardzo. 15-20 minut przed momentem, w którym stwierdzimy finis coronat opus, wrzucamy pulpeciki zrobione z surowej mielonej wołowiny z odrobiną soli i pieprzem. Pulpety powinny by wielkości małej śliwki. Gotujemy pomału, by nam się pulpety nie rozpadły. Podczas ostatniego gotowania, flakow sie nie przykrywa, a ubytki uzupełnia gorącą wodą z czajnika. Możemy zdjąć nadmiar wygotowanego tłuszczu, aby zaoszczędzić na cholesterolu, nie mówiąc o kaloriach. Podajemy w miseczkach z grubej ceramiki, wtedy danie długo trzyma ciepło. A tej potrawy nie sposób pochłonąć szybko. Zbyt smaczna. Przegryzamy ciemnym polskim chlebem z grubej śruty żytniej, albo grahamem. Praski tez jest dobry. Do flaków nie podajemy wina, bo po prostu nie pasuje. Natomiast bomba piwa to dodatek całkiem prawidłowy. Również bardzo zgrabnym uzupełnieniem jest pięćdziesiatka dobrej czystej. (aczkolwiek pamiętamy przykazanie jedenaste: nie mieszaj!!!!!) Mimo, że za przyczyną ich sytności, do flaków można wypić trochę więcej, niż do czegokolwiek innego, musimy uważac, żeby się nie wygłupić, co zawsze podkreślam. Rzecz jasna, flaki, jako potrawa mięsna, nie nadają się na tradycyjną Wigilie. Także jako sporządzone z organów zwierzecych, nie mogą być uważane za koszerne. Ale weź i odmów starszemu bratu, któremu ślinka leci aż do pasa. Nie wypada. Mówimy wiec mu, ze pięćdziesiątka lub dwie wszystko koszeryzuje i już mieć możemy sumienie spokojne.
Nie tak dawno mieliśmy święto. Strasznie wielkie święto, które w Polsce wcale a wcale nie zostało zdelegalizowane, w przeciwieństwie do przypadającego w tym samym czasie Wszystkich Świętych, potocznie zwanego Świętem Zmarłych. Chodzi rzecz jasna o zwyczaj Halloweenu, który jakoś niepostrzeżenie nabrał rangi święta i rozprzestrzenia się na cały świat.
Ten zwyczaj wiąże się z wieloma dziwnymi praktykami z których wiele zahacza o niebezpieczne sfery, a nawet satanizm. Oczywiście, nie pasuje to zupełnie do mentalności Słowianina, dla którego Słowo posiada wielkie znaczenie i niesie ze sobą wielką moc sprawczą.
Jednym z elementów, powiedziałbym, główną częścią obchodów jest eksponowanie wszem i wobec dyni, ale nie jako warzywa, a raczej jako dekoracji, która akurat pasuje do aktualnej barwnej pory roku, choć wiara w odstraszające duchy właściwości pozbawiona jest wszelakich podstaw (w przeciwieństwie do czosnku).
W ten sposób marnuje się w USA tysiące ton dyni, która jest cennym surowcem roślinnym, bogatym w łatwo strawne węglowodany i mikroelementy, jak witaminy i związki mineralne.